środa, 23 stycznia 2013

Django Unchained Soundtrack

O tym jak bardzo czekałem na "Django" pisać nie będę. W końcu jeśli film dzieli tytuł z kultowym dziełem Corbucciego to już coś znaczy. Recenzować filmu też nie będę (świetny jest!). Skupię się na muzyce, ważnej jego części, rzekłbym bez której film nie miałby takiej mocy.

Tarantino w czasie pracy nad "Django" posiłkował się swoją przepastną płytoteką, sięgając po artystów i utwory z przeróżnych stylistyk, co w zasadzie w jego przypadku nie powinno dziwić. Częściowo chcąc oddać hołd spaghetti westernom wykorzystał trzy kompozycje Louisa Bacalova - w tym tytułowy przebojowy "Django" z 66 roku z wokalem Roberto Fia. Czyż może być lepsze rozpoczęcie? Pochodząca z pierwowzoru Corbucciego podniosła druga wersja "La Corsa" jest chyba najlepszym instrumentalnym fragmentem płyty. Dobra, skoro jest Bacalov to musi też być Ennio. Dwa chyba najlepsze tematy z "Mułów Siostry Sary" idealnie wpasowują się w swoje sceny a przy "Un monumento" ciary są nieuchronne. Tylko "Nicaragua" Goldsmitha jakoś nie do końca wydaje się być trafionym pomysłem.

Tak jakby 'drugą część' soundtracku stanowią piosenki - tak te wybrane przez Tarantino, jak i - co rzadkie u niego - utwory specjalnie napisane do filmu. To właśnie w tej drugiej kategorii znajdują się dwa utwory, które wybijają się ponad resztę. Niesamowicie emocjonalne, silnie związane ze scenami w czasie których wybrzmiewają - soulowe poruszające "Freedom" oraz - napisana przez (tadam) Morricone i śpiewaczkę Elisę Toffoli - pieśń "Ancora Qui". W zasadzie większość piosenkowej części ścieżki stoi na naprawdę wysokim poziomie i wpasowuje się w film bardzo dobrze - od mashupu 2paca z Jamesem Brownem po Johna Legenda. Co zastanawiające co najmniej dwa utwory które pojawiają się w filmie nie trafiły na płytę z muzyką - "Aint No Grave" Johnny'ego Casha czy Verdiowe "Dies Irae", ciekawe dlaczego. 

No. Muzyka w filmie spisuje się znakomicie a i poza nim radzi sobie całkiem nieźle, dając nam dużo rozrywkowej i przyjemnej muzyki.

A film polecam omnomnom :]

 


wtorek, 22 stycznia 2013

Bunk Johnson - At New York Town Hall 1947


Cóż, okładka tego wydawnictwa jest mylącą. Tak jak główną postacią całego koncertu jest Bunk, tak Leadbelly pojawia się raptem w trzech utworach, przy czym tylko w jednym akompaniuje mu cały zespół...

Bunk Johnson to trochę zapomniany bohater nowoorleańskiej sceny początku naszego wieku, kiedy to był jednym z wiodących trębaczy/kornecistów. Jego kariera załamała się z dniem gdy w barowej bójce stracił większość zębów. Przez lata zapomniany ponownie znalazł się w centrum uwagi w czasie powstawania książki "Jazzmen". Występujący w niej Louis Armstrong czy Sidney Bechet tak często wspominali o Bunku, że autorzy książki postanowili go odnaleźć. W krótkim czasie udało się tego dokonać, przeprowadzić wywiad i przy pomocy kilku muzyków doprowadzić do zakupu dla niego sztucznej szczęki. Dzięki temu Bunk wrócił do grania, choć poziom jego życia drastycznie się nie poprawił a on sam robił wiele rzeczy, które tego stanu tego rzeczy nie polepszały - przez uwielbienie alkoholu Sidney Bechet wyrzucił go ze swojej orkiestry. Koncert z Nowego Yorku jest jednym z ostatnich jego zarejestrowanych występów. W dwóch kolejnych latach doznał kilku udarów mózgu, które przerwały jego 'odnowioną' karierę i doprowadziły do śmierci w 1949 roku. 

Skupmy się na muzyce. Mamy tu wszystko czego można się spodziewać po muzykach zakorzenionych w nowoorleańskich brzmieniach. Dixielandowe marsze z mocno akcentowaną perkusją (momentami nie najwyższa jakość nagrania wysuwa bębny aż za bardzo do przodu), klasyczne ragi ("Ja Da"), swingujące galopady ("Tiger Rag" czy "After you're Gone") czy autentyczne bluesy - tak grane przez cały zespół ("Basin Street Blues") jak i solo przez Leadbelly'ego, którego potencjał nie został tu w pełni wykorzystany. Jakość nagranie pozostawia trochę do życzenia, w kilku miejscach szafując głośnością poszczególnych instrumentów jednak jak na nagranie live z tamtego okresu nie jest źle.